logo banner
KW Toruń > Teksty > LOTNICY ZE SZCHARY...

Teksty

LOTNICY ZE SZCHARY

8 października 2013, godz. 16:35

 

          Podróż do Gruzji początkowo miała być czysto relaksacyjna. Szybko jednak w głowach zaczęła nam kiełkować myśl o jakiejś wspinaczce podczas tego wyjazdu. Tu jednak zetknęliśmy się z praktycznym brakiem informacji na temat możliwych ciekawych linii wspinaczkowych. Gdzieś znaleźliśmy zdjęcia południowego filara Szchary – najwyższego szczytu Gruzji. Droga nam się spodobała zwłaszcza, że po wstępnym rozeznaniu technicznie była w naszym zasięgu. Andrzej zebrał chyba wszystkie informacje na temat czekającego nas wyzwania. Mniej więcej w tym samym czasie Portal Górski ogłosił konkurs na projekt wyprawy. Wysłaliśmy nasz projekt ale biorąc pod uwagę mocną konkurencję nie wiązaliśmy z tym wielkich nadziei (www.portalgorski.pl/images/content/2013/04/Szchara.pdf‎). Ku naszemu zaskoczeniu zdobyliśmy pierwsze miejsce ex-aequo a co za tym idzie dofinansowanie na nasz wyjazd. Od tego momentu przygotowania ruszyły pełną parą.

 

test

 

Ostatecznie do Gruzji lecieliśmy w 6 osób z czego cztery miały się wspinać a dwie pozostać w bazie. Zespół wspinający składał się z Zuzy Banaś, Krzyśka Nosala, Pawła Kosa i Andrzeja Żaka. Bazą mieli opiekować się Jacek Malinowski i Ania Magiera. Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik i dnia 23.07 pojechaliśmy na lotnisko. Ja z Zuzą dotarliśmy pierwsi i tam oczekiwaliśmy na resztę ekipy. W tym momencie przy wymianie SMSów stwierdziliśmy, że ciąg niedopowiedzeń sprawił, że na 6 osób wzięliśmy tylko 2 małe, dwuosobowe namioty. Z nieba spadło nam całodobowe Tesco gdzie za niewielką cenę kupiony został nasz późniejszy namiot bazowy na niespełna 2h przed wylotem.

W Kutaisi czekał już na nas Paweł, który wyleciał parę dni przed nami w celu zwiedzania Gruzji, przywiezienia butli z gazem ze stolicy i załatwienia transportu do Swanetii. W zasadzie od razu załadowaliśmy się do marszrutki jadącej do Mesti. To była długa i męcząca droga. W międzyczasie udało się dogadać z kierowcą, że za odpowiednią opłatą może pojechać dalej do Uszguli skąd mieliśmy już zaczynać podejście do bazy. W ten sposób wieczorem byliśmy na miejscu. Spróbowaliśmy załatwić jakiś samochód terenowy by zawiózł w okolice lodowca przynajmniej nasze bagaże. Jednak ceny nas odstraszyły więc zarzuciliśmy na plecy nasze ok. 40kg plecaki i ruszyliśmy w górę doliny. Obóz rozbiliśmy tuż za ostatnimi zabudowaniami. Następnego dnia zaczęliśmy powolne podejście.

 

 

Po paru godzinach dotarliśmy na piękną polanę na której rozbity już był ogromny obóz Białorusinów. Dziewczyny zostały na miejscu a ja, Żaku, Jacek i Paweł poszliśmy na rekonesans w celu znalezienia dogodnego wejścia na lodowiec. Zanikającą czasem ścieżką podeszliśmy do czoła lodowca na który weszliśmy po osypującej się morenie bocznej. Góra lodowca okazała się w całości pokryta kamieniami. Zaczęły rozwiewać się chmury i mogliśmy w końcu zobaczyć większą część czekającej nas drogi. Wypatrzyliśmy też potencjalną możliwość łatwiejszego osiągnięcia wyższego piętra lodowca. Ruszyliśmy w tamtą stronę. Po osiągnięciu moreny bocznej po drugiej stronie doliny okazało się, że tamtędy na pewno nie jest łatwiej i szybciej. Mimo to nie chciało nam się już zawracać więc zaczęliśmy schodzić stromymi krzakami i wysokimi trawami. Potem poszliśmy z biegiem strumienia wielokrotnie go przekraczając. O ile podejście na lodowiec zajęło nam 1,5h to na zejście potrzebowaliśmy już 3h.

 

 

Tego dnia otrzymaliśmy też prognozę pogody wg. której mieliśmy jeszcze 2 dni dobrej pogody przed typowym dla rejonu załamaniem pogody. Postanowiliśmy nie zwlekać i następnego dnia założyć ABC pod startem w drogę i rozpocząć wspinaczkę jeszcze przed okresem gorszej pogody. W drodze pod ścianę towarzyszą nam Ania i Jacek. Wieczorem jednak oni wracają do bazy a my zostajemy we czworo pod ścianą. Headwall wygląda na większy niż się spodziewaliśmy. Podstawa ściany ma jakieś 800m szerokości a my nie mamy pojęcia w którą jej część mamy następnego dnia się wbić. Ja z Pawłem poszliśmy na mały rekonesans wykorzystując ostatnie chwile światła. Spacerując po dużym lawinisku u podstawy czołówki znaleźliśmy w końcu dogodną, w miarę litą linię startującą w sam środek ściany.

 

 

Następnego dnia rano budzi nas deszcz uderzający o namiot. Wyjście opóźniamy więc do czasu aż się wypogodzi. Szczęśliwie nie musimy długo czekać i już około 7 rano zaczynamy podejście pod drogę. Zakładamy sprzęt na udeptanej dzień wcześniej platforemce pod ścianą. Pierwszy prowadzę ja. Zaczyna się dość czujnym mimo, że łatwym wspinaniem po płytach. Po pokonaniu niewielkiej przewieszki wylądowałem na stromych, mokrych trawach, które pokonywałem naprawdę z duszą na ramieniu. Zakładam stanowisko i ściągam Zuzę. Chłopaki ruszają kawałek z nią. Czekamy na stanie aż drugi zespół do nas dojdzie by przypadkiem nie rozdzielić się w tak dużej ścianie. Tego dnia drogę wyszukiwałem ja i Zuza. Najbardziej dogodna linia biegła żebrem skalnym lub raczej bardziej w kuluarze po jego lewej stronie. W ten sposób po ok. 500m wspinaczki w terenie II-III z miejscami IV dotarliśmy do lodowego plateau na 3500m. n.p.m. gdzie zaplanowaliśmy pierwszy biwak. Prognozy pogody na następny dzień nie były za dobre ale dawały nadzieje na osiągnięcie obozu drugiego gdzie mogliśmy przeczekać nadchodzące załamanie pogody.

 

 

Dzień drugi zaczynał się od podejścia po powieszonym lodowczyku. Tu ujawniła się słuszność mojego i Zuzy wyjazdu w Alpy tuż przed Gruzją ponieważ różnica w aklimatyzacji naszego zespołu i drugiego była widoczna w prędkości podchodzenia. Mimo to dość sprawnie osiągnęliśmy kolejne skalne spiętrzenie filara na wysokości 3700m. Tu drogę zaczął wyszukiwać zespół Andrzeja i Pawła. Idąc litymi skałami nie trudniejszymi niż III+ po paru wyciągach osiągnęliśmy kolejne pola śnieżne. Ponieważ po nich widzieliśmy kolejny ciąg skał, przez śniegi poszedł Paweł, który jako jedyny nie zmienił ciężkich butów na wspinaczkowe. Szybko pokonał ok. 45m i założył stanowisko ze śniegu. Reszta ruszyła z górną asekuracją pozostając w butach wspinaczkowych i od razu weszliśmy w teren skalny powyżej. Po dwóch wyciągach doszliśmy na dużą półkę skalną gdzie znaleźliśmy całkiem świeże stanowisko zjazdowe – jeden z nielicznych spotkanych przez nas śladów po poprzednich zespołach. Tu też wszyscy założyli ciężkie buty bo zapowiadało się, że teren śnieżny i mikstowy będzie nam towarzyszył do końca dnia. Po przewinięciu się na drugą stronę żebra skalnego weszliśmy na rozległe pola śnieżne po których poruszaliśmy się z lotną asekuracją.

 

 

Po jakiś 100m uderzyła w nas na szczęście niewielka lawinka a w zasadzie zsuw mokrego śniegu połączony licznymi odłamkami lodu lecącymi dokładnie trasą naszego podejścia. Nic się nikomu nie stało ale resztę tego lawiniastego kuluaru pokonaliśmy idąc pojedynczo i asekurując się w miarę możliwości. Po kolejnych 70m wylądowaliśmy na niewielkiej szczerbince poniżej dość stromego skalnego zacięcia. Oferowało ono parę metrów ładnego drytoolowego wspinania o trudności ok. M4. Dalej droga prowadziła wąskim skalnym przesmykiem wypełnionym śniegiem. Założyliśmy stanowisko. Według wskazań GPS byliśmy na wysokości 4150m. więc do miejsca planowanego obozu drugiego brakowało nam jakiś 80m.

Prowadzenie tego wyciągu przypadło Żakowi. Około 80stopniowym śniegiem doszedł pod lodospad zamykający od góry śnieżną rynnę. Odbił w prawo w celu jego ominięcia i zniknął nam z oczu. Lina powoli się kończyła. W pewnym momencie Żaku ewidentnie zwolnił a w końcu zatrzymał się. Chwilę potem lina trochę się cofnęła po czym zaczęła zsuwać się w dół luźnymi zwojami. „Leci!” krzyknął Paweł i po chwili minął nas Andrzej bezwładnie odbijając się od skał po czym zniknął za skałami jakieś 35 poniżej stanowiska. Zapadła cisza… Wciąż w szoku popatrzyliśmy się po sobie. W pierwszej chwili nie wiedzieliśmy co robić jednak szybko doszliśmy do siebie. Odciążyłem Pawła i ciężar Andrzeja przerzuciłem na stan. Podczas gdy ja dublowałem stanowisko, które przed chwilą wytrzymało mocne szarpnięcie Zuza i Paweł nawoływały przez radio Żaka. Niestety bez efektów. Kiedy zacząłem zjeżdżać w stronę Żaka do rozmowy wtrącili się Ania z Jackiem, którzy z bazy nasłuchiwali przez radio. Paweł krótko opisał co zaszło. W międzyczasie dojechałem do Andrzeja, który właśnie odzyskiwał przytomność po upadku. Na śniegu poniżej niego była duża plama krwi. Nie za bardzo był świadomy tego co się wydarzyło ani gdzie się znajduje. Przez radio zrelacjonowałem jego stan i zacząłem zwozić go w dół. Po zwiezieniu Andrzeja ok. 100m niżej w końcu założyliśmy stanowisko w wygodnym miejscu gdzie można było lepiej ocenić jego stan, ubrać w cieplejsze ubrania i dać coś do picia. Niestety teren wciąż nie pozwalał na rozbicie namiotów. Na kolejnym stanowisku chmury rozwiały się na chwilę co pozwoliło nam ustalić kierunek dalszych zjazdów w kierunku wypatrzonego wcześniej grzebienia śnieżnego. Bezbłędnie Zuza znalazła to miejsce. Wykopaliśmy platformę i około 1 w nocy Paweł kierowany radiowo przez Anię rozpoczął badanie i opatrywanie Andrzeja. O 3 rano postawiliśmy też drugi namiot i nasz awaryjny obóz był gotowy.

 

 

            O godzinie 5:00 dnia 27.07 nawiązaliśmy ponownie kontakt radiowy z bazą. Okazało się, że możliwe jest wykorzystanie śmigłowca wojskowego. W jakiś sposób w czasie poprzedniej nocy udało im się przekazać odpowiednim osobom numer naszego telefonu satelitarnego i opisać naszą sytuację. Jakieś pół godziny później nasz telefon się rozdzwonił. Od tej pory akcję ratowniczą koordynowałem z góry rozmawiając bezpośrednio z ratownikami, którzy mieli po nas przylecieć.

Pogoda nie pozwalała zarówno na lot śmigłowca jak i na kontynuowanie zjazdów do podstawy ściany. Ze względu na znaczny opad śniegu wzrosło zagrożenie lawinami, które wielokrotnie w trakcie dnia mijały w bliskiej odległości nasze namioty czasem tylko próbując powalić je swoim podmuchem. Załamanie pogody trwało trzy dni. W tym czasie utrzymywaliśmy stały kontakt z ratownikami przez telefon i z bazą przez radio. Wysyłaliśmy też regularne informacje do kraju. W trakcie oczekiwania poprawił się też stan Andrzeja i widzieliśmy szanse samodzielnych zjazdów w przypadku dłuższego braku lotnej pogody. Zapas jedzenia i gazu mieliśmy jeszcze do 31.07-01.08. więc ze spokojem planowaliśmy działanie na kolejne dni.

 

 

Dnia 30.07. pogoda się poprawiła. Jednak ze względu na zalegające nad Mesti chmury śmigłowiec nie wystartował o planowanej 6:00. Na kolejny kontakt czekaliśmy do godziny 11:00 kiedy to w końcu usłyszeliśmy, że startują i lecą po nas. Ledwo starczyło nam czasu by byle jak spakować nasze rzeczy kiedy nadleciało MI-8. Helikopter zawisł parę metrów nad nami prawie zdmuchując nas z wąskiej, śnieżnej grani. Do kolejnych osób opuszczana była linka wyciągarki do której się wpinaliśmy i byliśmy wciągani do wnętrza maszyny. Zrobiliśmy jeszcze międzylądowanie w bazie by zabrać Anię i Jacka i polecieliśmy do Mestii.

 

 

           Atmosfera na lotnisku była niesamowita. Z początku ratownicy byli zdziwieni, że Andrzej jest w stanie samodzielnie wysiąść ze śmigłowca. Po pierwszym szoku wyciągnęli ciastka, szampana i zaczęło się wznoszenie toastów. Pojawiły się też butelki z koniakiem ale szczęśliwie nie zostały one otwarte. Stan Andrzeja nie wymagał odwiezienia go do szpitala w Tbilisi więc zostaliśmy w Mestii ograniczając się do wizyty w miejscowej przychodni. Akcja górska ostatecznie się skończyła.

           Chcielibyśmy z tego miejsca podziękować Miszy Tzatsewadze, który miał duży udział w organizacji akcji ratunkowej, Jarkowi Weksejowi za dokładne prognozy pogody, przekazywanie informacji naszym rodzinom i przyjaciołom a także za wydobywanie spod ziemi potrzebnych po wypadku numerów telefonu. Jesteśmy też wdzięczni wszystkim ratownikom biorącym udział w akcji i niesamowitym pilotom helikoptera. Dziękujemy też Portalowi Górskiemu za wsparcie finansowe, Polskiemu Związkowi Alpinizmu za wypożyczenie telefonu satelitarnego i firmom Yeti, Monkey’s Grip i GoPro za wsparcie sprzętowe."

 

                             

 

 

 

 

autor: Krzysztof Nosal dodał: kosoul
Komentarze (0) - dodaj swój komentarz

Copyright © 2008 KW Toruń, kontakt