logo banner
KW Toruń > Teksty > Opowieść Wigilijna...

Teksty

Opowieść Wigilijna

12 stycznia 2008, godz. 18:49

A wszystko zaczęło się jeszcze w Polsce, kiedy Marcinowi Tomaszewskiemu odmówiono wizy w Ambasadzie Amerykańskiej. A miało być tak pięknie, wspólna podroż przez Stany, po drodze kilka ogródków wspinaczkowych, i oczywiście główny cel: dolina Yosemite. No cóż, co teraz zrobić ze świętami oraz nowym rokiem? Przecież nie będę siedział w domu, ani w robocie! Rozpytuję się, wokoło, ale z Amerykanami już tak jest, albo praca, albo siedzą w domu. Przynajmniej tych, których znam tu w Chicago. Nic to, jadę sam.

Ręce mi trochę drżą, ruszam przed świtem, a przede mną około 5000 kilometrów... Wszystko małym czerwonym samochodzikiem. Jedyne, co mnie trzyma przy życiu to piękna naklejka firmy A5. Nakupiłem żarcia i szpeju, samochodzik załadowany po dach, gaz do dechy i w drogę. Tysiąc za tysiącem, dzień za dniem, burze, słońce, aby do przodu. Kierunek: zachód, za uciekającym słońcem, w pogoni za marzeniami w bezkresną pustkę pustyni.

Tak, to był najlepszy zakup podróży: łańcuchy. Bez nich zakaz wjazdu do doliny. Ciemna noc, wokół stoją nieruchomo potężne, obsypane śniegiem sosny. Na zaśnieżonym parkingu, kilku nieszczęśników (wliczając w to mnie) rozszyfrowuje instrukcje obsługi (!) łańcuchów. Półtorej godziny szarpania, i kilkadziesiąt bezsilnych wyzwisk później, powoli ruszam w kierunku doliny. Marne kilkadziesiąt kilometrów zajmuje mi ponad 3 godziny... na dwójce. Camp IV wita mnie kilkoma rozświetlonymi ogniskami. Uff, a już myślałem, że będę tu sam. Zakopuję się w ostatnim momencie przed campem, no nic koflachy na nogi, czekan w dłoń, i przy pomocy kolegi z Campu, po godzinie ostrej pracy udaje mi się zaparkować samochodzik. Jeszcze wykopać dół na namiot, kolacja i już śpię gotowy na walkę dnia następnego. Jakby nie było, w końcu to zima, więc pobudka przed świtem, pospiesznie pakuję sprzęt na jakieś 2 wyciągi i ruszam w kierunku El Capa. Niestety na Campie chyba sami turyści, wiec ruszam solo. Droga przypomina trochę śnieżny okop, i okazuje się, że przy El Capie, nie ma jak zaparkować. No chyba ze zostawi się samochód na środku szosy. Tak właśnie robię, łapię wór ze szpejem, przekopuję się przez śnieg w kierunku lasu, deponuje wór za pierwszym drzewem i biegiem z powrotem do wozu. Wracam na Camp, parkuję wóz, i daję z buta z powrotem pod El Capa, na szczęście to tylko jakieś 4 kilometry. Wór leży jak leżał, poza moimi śladami tylko jakaś zwierzyna. Pustka. Kurde a myślałem, że jednak trochę ludzi tu się w zimie wspina. Biorę jedna linę na garba i na lekko idę torować w kierunku ściany. Powoli wychodzi słonce, jestem już pod ściana i kieruję się wzdłuż podstawy ściany na wschód w kierunku Wyoming Sheep Ranch i Sea of Dreams, moich wyśnionych dróg. Jednak nie dane mi jest dziś do nich dotrzeć. Trzask. Coś gdzieś leci. Shit, coraz bliżej... Rzucam linę, i chodu w krzaki, chowam się pod koślawym drzewem. Bryłki lodu uderzają wokoło w śnieg. Nie ma nawet dużo hałasu. Teraz dopiero dokładniej przyglądam się ścianie. Wysoko, wysoko, tuż przy krawędzi wiszą pokaźne nawisy śnieżno-lodowe. Wyszło właśnie w całej swej krasie słońce. Zaczęła się zabawa. Próbuję posuwać się jeszcze wzdłuż ściany, jednak więcej czasu spędzam w krzakach niż na właściwym marszu. Spada coraz więcej i więcej. Trudno, deponuję, co mam z sobą pod Mescalito i uciekam w objęcia drzew. Jak wracam do drogi, to słońce chowa się za chmury. No cóż, super. Wór na garba, i z powrotem posuwam pod ścianę. Jednak to było tylko chwilowe. Lód znów wali pod ścianą. Zupełnie jak na wojnie. Po pewnym czasie człowiek się nawet do tego przyzwyczaja. Jednak jak dostałem prosto w kask, deponuję wór i zarządzam odwrót. Spoko, jutro będzie lepiej. Suszę się przez kilka godzin w samochodzie, zajebisty makaron na serze i już jest pełna regeneracja.

Pobudka, kierunek El Cap, gwiazdy jasno świecą. A cholera zimno jest jak na biegunie. Gut, nie powinno nic lecieć. Słońce dopada mnie już prawie pod samym Sea of Dreams. Jezu, te przewieszone żółte płyty powalają na kolana! Czysta metafizyka. Znajduję jako taki schron pod pobliskim drzewem, i zachłannie oglądam ścianę. Z prawa, od strony Zodiack'a złowrogo dudni co kilka minut. Tam to dopiero jest wojna! Lód, kamienie walą prawdziwymi lawinami. Skąd to u cholery leci?! Wyczytałem w SuperTopos, ze ściana tu jest przewieszona i osłonięta od opadów. No to pierwsze to zdecydowanie prawda, jednak to drugie to obłudne kłamstwo. A w dodatku pierwszym wyciągiem Sea wali mały wodospadzik :)))) Nic przynajmniej doniosę resztę sprzętu. Wracam obładowany za kilka godzin. O kurde, wyschło. No to siup, walimy do góry, może urobiłbym dziś przynajmniej z jeden wyciąg?! Sami wiecie ile zajmuje oszpejenie się na big-wall'owy wyciąg, szczególnie solo. No więc w ciągu tych 40 minut, jak stoję pod ścianą i się szpeję, przywalają mnie 4 obrywy. A wygląda to tak. Trzask, szybkie spojrzenie do góry, upewnić się czy leci rzeczywiście na mnie, i wtedy jest jeszcze kilkanaście sekund na ucieczkę. Lotnik kryj się, trzepiąc panicznie rękami, wielkimi susami, cienko popiskując, skaczę przez śnieg w kierunku mojego drzewa schronu. Dźwięczą donośnie haki, kości i friendy, ciągnę za sobą plątaninę lin, ław i oczywiście jestem we wszystko zaplątany, potykam się o własne nogi. Twarz, dziwnie wykrzywiona, kask zsuwa mi się na oczy, usta ciężko łapią powietrze - och, żeby tylko ktoś wtedy mógł mi zrobić zdjęcie, to wszyscy umarlibyśmy teraz ze śmiechu! Powoli w klacie się uspokaja, wracam jakby niechętnie, niezdecydowanie pod ścianę. OK, to zaczynajmy w końcu tę zabawę. Ławy w pierwszego cooperheada i do góry. Uaaaaaa!!!!!! Strasznie szybko ląduję z powrotem w śniegu... z urwanym na cięgle cooperheadem. Zakładam swojego coopera, i uważnie testuję następnego osadzonego przez poprzedników w ścianie. Urywam przy pierwszym testowym kopnięciu w ławy. No ale teraz byłem na to przygotowany. Robię pierwsze dwa wyciągi (A2,A2+) w jednym. Powoli się rozgrzewam. W ścianie jest bosko. Tylko te cholerne lawiny. Co róż zamieram wtulony w ścianę, na głowie kask, plecy osłonięte workiem z liną. Najbardziej odsłonięte są ramiona: staram się więc zwalczyć odruch kurczenia się jak wali i podciągania ich do góry - wtedy akurat są najbardziej wystawione na obstrzał. Rozluźniam się, pozwalam ramionom opaść swobodnie w dół. Może jak coś w nie przywali to się po prostu po nich zsunie zamiast mnie połamać? Czysta metafizyka. Po powrocie będę się musiał chyba zapisać na jakiś kurs jogi czy medytacji, to chyba powinno tu pomóc. Jak wieczorem zjeżdżam, widzę sunącego pod ścianą następnego "straceńca" - obładowany jak na solo. No i rzeczywiście, Joe wali pod Zodiac'a. Po chwili burzliwej dyskusji, udaje mi się namówić Joe'go żeby dołączył do mnie i razem wkosimy Sea. Rozmawiamy jeszcze do zachodu słońca, planując strategię wspinaczki. Umawiamy się na następny dzień rano. Zbiegam szczęśliwy na dół. Czuję się jak Robinson, który właśnie co znalazł Piętaszka.

Rano wygląda jakby jacyś tubylcy zjedli mi Piętaszka. Kurde trochę się martwię, może go coś przywaliło? Ale nie, znajduję kartkę przy moich betach pod ścianą: "Sorry, zmieniłem zdanie, idę na swojego Zodiac'a. Joe" Trochę mi to odjęło sił. Patrzę w górę w nieskończenie ciągnące się płyty moich marzeń. Czy starczy mi sił, zaparcia? A szlag z tym, idę wspinam się dalej. Następny wyciąg A3 idzie zupełnie gładko. Następne też jest A3, trochę dłuższe i zakończone lekką klasyką. Walę do góry, zakładam na ścianę moją ostatnią linę. Dochodzę do 3 stałych cooperheadów, z nich zjazd i kilkumetrowe wahadło. Shit, po tych dwóch urwanych na początku, mam lekkie opory bujając się na jakichś starych cooperach. Ale nie ma miejsca bym coś jeszcze tam dołożył. Powoli robi się ciemno. I zimno. Po wahadle, w rysce na prawo poruszam się przy czołówce na stałych cooperheadach, nawet ich za bardzo nie testuję, bo i tak ich nie wpinam. Dochodzę pod klasyczny kawałek, jestem w dwóch ostatnich cooperach, gdzieś na wysokości wahadła, jakieś 7 metrów z boku. W te dwa to ja już się wpinam. Z powątpiewaniem patrzę na przemian to na tę piątkową klasykę, to na moje odziane w koflachy nogi. Nie da rady, jutro wrócę tu z butkami to to załoję. Teraz postanawiam jechać w dół. Robię samonastawne z dwóch ostatnich cooperów, i będę próbował się dostać z powrotem do solidniejszych punktów pod wahadłem. W momencie kiedy wpinam zakręcanego w pętle "stanu" walę przepięknym, szerokim łukiem w kierunku solidniejszych przelotów. No i po problemie. jestem w linii wyciągu, i od razu w połowie drogi w dół! Przy uprzęży dyndają mi się następne dwa urwane coopery. Trochę mnie to osłabia. U cholery ja ważę tylko 65 kilo... no może ciut więcej w koflachach :)))

Podczas zjazdów przebrała się miarka. Jest już ciemna noc. Spokojnie jadę w ciszy w dół. Trzask, trzask, trzask... poszło prosto we mnie. Po kilku minutach odklejam się od ściany. Ta kurde była większa, leciały chyba już nie pięściaki, ale takie bardziej piłkopodobne kawałki. Nic nie rozumiem, jestem w totalnie przewieszonej części ściany, jest noc, i właśnie tu musiało mnie teraz przywalić. Następnego dnia zarządzam odwrót, włażę jak straceniec w ścianę, zwijam swoje liny, i z podkulonym ogonem w ten wigilijny, grudniowy dzień uciekam samotnie z doliny. Jestem jeszcze sporo za mały na takie solo. Joe umiera 4 dni później. 28 grudnia podczas burzy, znajdują go wiszącego na końcu liny. Siedem metrów nad ziemią. Jego ciało wisi swobodnie w powietrzu, huśtane wiatrem. Tu przy Zodiac'u ściana też jest przewieszona. Czysta metafizyka.

autor: Krzykacz-Krzysztof Belczyński dodał: Michał
Komentarze (0) - dodaj swój komentarz

Copyright © 2008 KW Toruń, kontakt